Głośno przełknąłem ślinę. Sasza trzymał w swojej mocnej dłoni zimny łańcuch. Ja, niegdyś pies na posyłki teraz walczący na ponad półrocznej wojnie domowej siedziałem przed nim, z głową zadartą dumnie do góry.
Staliśmy w równej formacji, ja bardziej wysunięty na przód zgodnie z "zaleceniami".
byłem zdecydowanie najmłodszy z całego towarzystwa ponad dwudziestu sześciu psów na służbie. Najmłodszy i niestety najmniej zdyscyplinowany.
Nie wytrzymując powoli w ciągłym bezruchu, obróciłem powoli łeb w lewo, lekko wychylając nos z idealnie równego szeregu. Z tępym uśmiechem spojrzałem na starego dobermana, Kruka. Ten zaraz spojrzał na mnie wrogo i obnażył kły, nie zaburzając przy tym swojej pozycji. To mnie zwróciło do dyscypliny. Usiadłem na zimnym asfalcie i zadarłem pysk ku niebu. Przy tej czynności zawieszka na szyi, ba, nieśmiertelniki odbiły się o siebie, wydając radosny, metaliczny dźwięk który w panującej ciszy rozlegał się po budynkach przeraźliwym echem. Skarciłem się za to w duchu i głęboko westchnąłem. Prawde mówiąc, przez pół roku walczenia w Ukrainie, z trzydziestu dziewięciu psów, zostało dwadzieścia sześć. W tym ja i Kruk. Z stu wybranych w naszym oddziale żołnierzy przeżyło ich dziewięćdziesiąt dwa. Nie sądziłem, że ci kibole, przestępcy albo zwykli obywatele Ukrainy są w stanie zabić wojskowych, doskonale wyposażonych i przeszkolonych ludzi. Po raz kolejny, przełknąłem ślinę. Jej lodowate kropelki łaskotały mnie nieprzyjemnie w gardle.
Trzymałem łeb dumnie wysoko, pokazując nim, mieszkańcom Majdanu że się ich nie boję.
Nauczyłem się trzymać głowę wysoko w górze, aby nie zostać zdeptanym. I ta taktyka przez tą wojnę się utrzymywała.
Jednak Majdan mnie przerażał. Te wysokie, szare budynki ściśnięte bardzo klaustrofobicznie przy ulicach,, niebo zasnute szarym chmurami. Te miasto tworzyło taką niesamowitą acz przerażającą atmosferę. Jeszcze oni...mieszkańcy tego przerażającego miasta, wyglądający jeszcze bardziej przerażająco. Za betonowymi filarami wspomaganymi drutową siatką, stali wyposażeni w kije nabite gwoździami, pseudo rewolwery, czerwone flary, granaty dymne, nawet łomy. Wszystko co mogło się przydać do walki, brali pod pachę i hajta na wojnę. Odziani byli w kolorowe chusty, kominiarki tudzież maski przeciwgazowe. Nawet zauważyłem maskę z filmu "V jak Vendetta" który oglądałem z Saszą w jego kwaterze.
Westchnąłem raz jeszcze, znudzony tym całym przedstawieniem. Kątem oka widziałem rodziny czy też starsze osoby wyglądające na nas zza okien. Dziwne było to, ze oni czerpią z tego zabawę.
Nasz oficer, Oleg stanął przed nami w lekkim rozkroku, krzyżując ręce na plecach. Na ramieniu miał zawieszony karabin typu Kałasznikova. Wiem, bo Sasza i reszta żołnierzy również miała takie. Jego podkute buty stukały niepokojąco o asfalt, kiedy przechadzał się po ulicy tam i z powrotem.
Zatrzymał się nagle, nastała cisza.
Tą cisze rozdarł naraz świst wypuszczanej czerwonej flary. Rozjaśniła ona ciemniejące już, nocne niebo miszmaszem wszystkich kolorów i zgasła. Czerwona poświata przebiegła po budynkach.
Czułem jak pod "ubraniem" napinają się niespokojne mięśnie, gotowe w każdej chwili do szaleńczego biegu.
-Ćśss, spokojnie Timon. - łagodny głos Saszy i jego dotyk przywróciły mnie do porządku. Obroża zaciskowa wbijała się boleśnie w szyję. Po raz chyba już dziesiąty, westchnąłem.
Z tłumu kiboli dało się słyszeć szmery. Ktoś, na kiju wywiesił ogromną flagę Ukrainy, poszarpaną już i splamioną krwią w czasie wojny. Pamiętam ją, to ta którą na początku tej bitwy skradziono z sejmu. Teraz wyglądała...pięknie?
Żółto niebieska flaga wojenna, powiewała spokojnie na wietrze, w całkowitej ciszy, którą ośmieliły się przerwać tylko jej trzepoczące skrawki materiału. Oświetlały ją prowizoryczne pochodnie. Atmosfera panująca w tym miejscu była nieziemska. Byłem zbyt zdezorientowany, pożerając wzrokiem piękno a zarazem powagę tego miejsca gdy tuż przed nami wylądował granat dymny, całkowicie uniemożliwiający widoczność i maskujący wszystkie zapachy. Zdałem się na słuch. Sasza i reszta żołnierzy momentalnie odpięli łańcuchy i zwolnili nas. Z ust opiekuna wydarło się proste polecenie "Skacz, lewo."
Przez wszystkie te miesiące treningów, walczenia i płaczu powinienem wiedzieć co to znaczy. Ja stałem tylko sparaliżowany, gdy moi współbracia już śmigali do gardeł kiboli, którzy rozpoczęli atak. Nagle, przypomniałem sobie że jestem Piotrowi Iwanowiczowi winien wdzięczności i przysługę. Sasza, jego syn. Powinienem chronić go. Także zamiast skoczyć i biec na lewo, pognałem w lewo, tam gdzie w dymie zniknął mój pan. Biegłem na ślepo, powalając pędem i ciężarem randomowych ludzi, którzy akurat napatorzyli się pod łapy.
Miałem w oczach przerażenie. Nigdy w żadnej akcji się nie rozstawaliśmy. Fakt, tutaj było grubo i tego wymagały procedury, ja jednak nie posłuchałem. "Zły pies, niedobry!" i lekkie uderzenie otwartą dłonią w czubek głowy, tak reagował Sasza na moje nieposłuszeństwo. Jednak bałem się o niego. Kątem czujnego oka zauważyłem mundur, bez dłuższego myślenia rzuciłem się tam, powalając na ziemię dryblasa. Okazało się, że to nie Sasza. Tylko nasz dowódca, Oleg walczący przy Kruku.
-Gdzie masz Saszę?! - przekrzyczał ogólny harmider Kruk, swego czasu mój opiekun i nauczyciel. Milczałem. Doberman powtórzył pytanie, już z donośniejszym głosem. Wzruszyłem ramionami i wyjąkałem "Nie wiem"
-Jak to nie wiesz?! - warknął Kruk i uderzył mnie w głowę swoją silną łapą.
Przypomniałem sobie że mam problem z kierunkami. Lewo, prawo, prawo, lewo. A Sasza walczy na froncie, po lewej...Cholera.
Niby mam dobrą orientacje w terenie. No, niby.
Mina mi zrzedła i demonstralnie przetarłem sobie łapą pysk.
-Idiota. - mruknął Kruk i powrócił do Olega.
Rzeczywiście, idiota. Czasami zastanawia mnie jakim cudem przyjęli mnie do wojska. Machnąłem łapą i gwałtownie zawróciłem. Na moje szczęście, stał tam z rozłożonymi ramionami mój towarzysz. Podbiegłem do niego i liznąłem w otwartą dłoń, kładąc uszy po sobie i podkulając ogon. Sasza nie był zadowolony z mojej "ucieczki" ale zaraz potem poklepał mnie lekko po łbie i zacmokał z niezadowolenia.
-Chodź, pokażemy im. - uśmiechnął się spod kasku i złapał mnie za obrożę. Byłem nie posłuszny, splamiłem swój honor i dumę. Cóż, nie każdy może poszczycić się silną wolą i hartem ducha.
Posłusznie podreptałem za nim.
W tym dniu, widziałem wiele krwi.
W tym dniu, widziałem więcej trupów niźli zsumować całe cztery miesiące wojny.
Te dzień, zamienił bym na każdy inny.
Wróciłem na rondo, za poleceniem Saszy. Na rondzie stały dwa czołgi i jeden policyjny wóz. Wskoczyłem do otworu na dachu gąsienicowego pojazdu i z metalowego pudełka - na szczęście otwartego wydobyłem dwa granaty zawierające kwas musztardowy. Przypiąłem je do zawieszki po obu stronach mojego "ubrania" i zręcznie wyskoczyłem z czołgu, pędząc ile sił w łapach z powrotem do towarzysza.
Niegdyś nosiłem towar przez wiele mil od bazy do bazy wzdłuż granicy Ukrainy z Rosją, ale od czasu gdy zostałem przestrzelony, zmysł doskonałej orientacji w terenie powoli zanikał. Nadal mnie wykorzystują jako transport zaopatrzenia, ale na trochę mniejszych dystansach i chociaż raz odwiedzonym terenie.
Gdy dotarłem na miejsce, Sasza ledwo co trzymał się na nogach. Cóż, był marny , chudzina z niego i wyglądał tak przez większość czasu spędzonego na tej wojnie. Zważywszy na ogólny zapach krwi, nie mogłem wyczytać że mój pan jest ranny. Dopiero gdy podeszłem wystarczająco blisko, zauważyłem że z jego rękawa siurkiem leci bordowa krew, a czerwona plama na przedramieniu z każdą chwilą się rozrasta. Położyłem uszy po sobie i zaskomliłem cicho. Sasza blado się uśmiechnął, i pogłaskał mnie za uchem. Jego białą twarz oświetlało żółte światło pochodni pomieszane z czerwonym blaskiem flar. Usiadłem na ziemi, a mój towarzysz kucnął. Położyłem łeb na jego kolanie i zamknąłem lekko oczy.
Tak, wyglądało to co najmniej dziwnie.
Wokół nas dział się chaos, krew radośnie spływała po rozgrzanym asfalcie, ludzie deptali trupy a nad naszymi głowami, powietrze przecinały wystrzały i krzyki. Zanurzyłem się w swoim własnym świecie, gdzie przemierzałem dziewicze lasy. Tak, jak kiedyś...
W pewnej chwili, w barku poczułem przeszywające całe ciało, po każdą komórkę przenikliwy ból. Siła wystrzału spowodowała że przekoziołkowałem do tyłu. Tyle.
Obudziłem się wczesnym rankiem, w kwaterze Saszy. Poznałem ją od razu po brudnobrązowej ścianie naprzeciw mnie, która była wymalowana odciskami rąk i łap mieszkańców tej kwatery. Westchnąłem cicho i podniosłem się bez trudu z legowiska. Na pryczy leżał Aleks, przyjaciel Saszy. U jego stóp siedział z wywalonym jęzorem Rusakov, który widząc mnie uśmiechnął się swoim psim uśmiechem i radośnie zaszczekał. Aleks zerwał się z pryczy, spadając całym swoim ciężarem na podłoge i zaplątując się w koc. Przyglądałem się temu w lekkim rozbawieniu.
-Cześć Timon! - rozległ się głos po lewej. Albo to było prawo? Podszedł do mnie Sasza, a ja z radością wyskoczyłem z posłania, ale zaraz po tym zgiąłem się w pół, lądując na boku. Towarzysz zacmokał z niezadowoleniem, jak miał to w zwyczaju robić. Podparł się rękoma pod boki i obserwował mnie z zaciekawieniem. Próbowałem się podnieść, ale za każdym razem w barku przeszywał mnie ból. Spojrzałem na Saszę błagalnym wzrokiem. Ten uśmiechnął się promiennie i pomógł mi wstać. Od dzisiaj będę kaleką? Zauważyłem, ze syn Piotra Iwanowicza ma na ręce opatrunek.
-No, Timon. Jedziemy do Pana "Szanownego" Generała. - Aleks się zaśmiał i wykrzyknął jakiś sowiecki żart, którego nie byłem w stanie zrozumieć. Sasza również zaniósł sie szczerym, szczodrym śmiechem, a ja i Rusakov patrzyliśmy tylko na nich z uniesionymi brwiami. Nie lubiłem tego języka, kojarzył mi się z Rosją, gdzie miałem swoją pierwszą służbę, a tam zginęła duża ilość członków wojska...
Chwilę po tym już byliśmy zapakowani do furgonetki wojskowej. Kruk i Rusakov również tam byli, w towarzystwie swoich opiekunów.
Już w trasie, zapytałem z nutą ciekawości swojego dawnego nauczyciela.
-Po co jedziemy do bazy generalnej? - Kruk wydał z siebie znużony jęk.
-Nagrodzą Was za dzielną walkę na Majdanie. - przewrócił oczami i położył się u stóp Olega. Nagrodzą? Rusakov wyraźnie się rozpogodził i błyskał oczami.
Podróż upłynęła nam na śpiewaniu harcerskich piosenek, śmianiu sie oraz, spaniu.
Musieliśmy jechać aż do Sewastopolu. Swego czasu w Bazach byłem tylko raz, gdy mianowali mnie na żołnierza, czyli dokładnie w swoje pierwsze urodziny. Najlepszy prezent jaki mogłem dostać!
Mijaliśmy pagórki, pokonywaliśmy mosty, przejeżdżaliśmy tunelami...Prawdę mówiąc, podróż była długa i głównie nudna.
Weszliśmy do Budynku Głównego, przypominającego z daleka ogromny, betonowy pałac. Rusakov wytłumaczył mi że niegdyś był to średniowieczny gród. Chłonąłem wszystko wzrokiem, od czerwonych beretów na głowach wojskowych, po chmurach na niebie. Nie były takie jak na Majdanie, powietrze było tutaj lekkie i chłodne. Weszliśmy do głównej nawy. Było to ogromne pomieszczenie, z okrągłym stołem posrodku, który zajmowali urzędownicy i przyszli żołnierze wypełniające formalności. Po lewej (albo prawej) rozlegało się wielkie, przeszklone wejście na salę gimnastyczną gdzie widać było ćwiczących mężczyzn. Duże drzwi prowadziły do kuchni, z której unosił sie przesłodki zapach. Chciałem tam iść, ale Sasza pociągnął mnie za smycz do ciemnego, długiego korytarza. szliśmy nim jakby bez końca, a gdy dotarliśmy do metalowych drzwi oznaczonych jako "Dowódctwo" swędziały mnie łapy, bo chciałem jak najszybciej tam wejść. Gdy otworzyły się drzwi, oślepiło mnie jaskrawe światło mocnych lamp i zemdlił mnie zapach whisky i kubańskich cygar. Pies Aleksa był do tego przyzwyczajony i pierwszy postawił łapę w pokoju. Za mną stał kruk, który popchnął mnie nosem.
-No idź, nie zeżrą cię. - warknął mi do ucha i posłusznie postępiłem kroku.
Przed nami rozlegał się przepiękny krajobraz na otwarty ośrodek szkoleniowy. Mógłbym tam od razu pobiec, gdyby nie przeszklona ściana. To jednak nie były lampy, tylko światło słoneczne wpadające do środka przez okno.
Weszliśmy do Budynku Głównego, przypominającego z daleka ogromny, betonowy pałac. Rusakov wytłumaczył mi że niegdyś był to średniowieczny gród. Chłonąłem wszystko wzrokiem, od czerwonych beretów na głowach wojskowych, po chmurach na niebie. Nie były takie jak na Majdanie, powietrze było tutaj lekkie i chłodne. Weszliśmy do głównej nawy. Było to ogromne pomieszczenie, z okrągłym stołem posrodku, który zajmowali urzędownicy i przyszli żołnierze wypełniające formalności. Po lewej (albo prawej) rozlegało się wielkie, przeszklone wejście na salę gimnastyczną gdzie widać było ćwiczących mężczyzn. Duże drzwi prowadziły do kuchni, z której unosił sie przesłodki zapach. Chciałem tam iść, ale Sasza pociągnął mnie za smycz do ciemnego, długiego korytarza. szliśmy nim jakby bez końca, a gdy dotarliśmy do metalowych drzwi oznaczonych jako "Dowódctwo" swędziały mnie łapy, bo chciałem jak najszybciej tam wejść. Gdy otworzyły się drzwi, oślepiło mnie jaskrawe światło mocnych lamp i zemdlił mnie zapach whisky i kubańskich cygar. Pies Aleksa był do tego przyzwyczajony i pierwszy postawił łapę w pokoju. Za mną stał kruk, który popchnął mnie nosem.
-No idź, nie zeżrą cię. - warknął mi do ucha i posłusznie postępiłem kroku.
Przed nami rozlegał się przepiękny krajobraz na otwarty ośrodek szkoleniowy. Mógłbym tam od razu pobiec, gdyby nie przeszklona ściana. To jednak nie były lampy, tylko światło słoneczne wpadające do środka przez okno.
Po dwunastu godzinach dojechaliśmy do wyznaczonego miejsca. Było dziwnie cicho, a na przejściu granicznym którego zwykle strzegli chłopaki z naszego oddziału, było pusto. Sasza niespokojnie drapał mnie za uchem. Na polecenie towarzysza wyskoczyłem na pakę i rozejrzałem się za ludźmi. Szczeknąłem, a odpowiedziała mi cisza. Po chwili widok na bazę przysłoniła nam warstwa drzew. Gdy już one minęły, z wielkiego serca chciałem aby znów widok mi zasłoniła ściana zieleni. Szczeknąłem niespokojnie z przerażeniem, a reszta towarzystwa wyskoczyła z furgonetki. Oleg szeroko otworzył oczy, Aleks przeklnął coś po Rosyjsku a Sasza stał nieruchomo trzymając przyłożony do ramienia karabin. Nie spodziewaliśmy się tego, że cały obóz będzie zamordowany. Na metalowej ścianie schronu, było widać ślady od kuli i rozsmarowaną krew razem z częściami mózgu, albo ciała. Pod ścianą, w ogromnej kałuży krwi leżały martwe sylwetki naszych towarzyszy. Zaskomliłem cicho i z wolna poczłapałem do bazy. Nieśmiertelniki niespokojnie odbijały się do siebie.
-Timon, wracaj. - warknął Sasza. Zaraz po jego wypowiedzi rozległy się charkot z karabinu snajperskiego, a gdy się odwróciłem widziałem lecący w stronę mojego przyjaciela granat. Nim zdążyłem zaaregować, wybuchł rozrywając Kruka na strzępy, gdyż trafił centralnie w niego Noga Olega odleciała kilka metrów dalej, a samochód stanął w płomieniach. Rozwarłem szeroko oczy, obserwując jak w kraterze po granacie leży zakrwawione ciało Saszy. Saszy Iwanowicza. Bez zastanowienia podbiegłem do niego i jąłem lizać po zimnej już twarzy. Sasza Iwanowicz, mężczyzna którego na przysięge Piotra Iwanowicza powinienem chronić. Przyrzekłem że wynagrodzę mojemu staremu opiekunowi te poświęcone miesiące nad opieką nade mną i rodziną. Przyrzekłem, że odpłacę mu się za to. Słone łzy skapywały na czoło Saszy, rozmazując krew. Nie patrzyłem na strzępy ciała Kruka, nie zwracałem uwagi na poszatkowanego Rusakova, nie przejmowałem się krwawiącego Olega. Zacisnąłem powieki i musnąłem pyskiem rękę towarzysza. Po raz kolejny rozległy się strzały, a po nich zza gęstwiny drzew wyszła masywna postać mierząca do mnie z Glocka.
-Hej, psino. - postąpił kolejny krok w moją stronę, nieuważnie nastepując na skrawek ciała Kruka, który mlaśnął nieprzyjemnie.
-Wiem że cie do boli, ale ja ten ból zakończe. - uśmiechnął się. Wstawaj, Sasza! Pokażemy mu że jesteśmy silni, no wstawaj no! Trącałem go bezradnie pyskiem, zlizując krew z twarzy. Wiem, że dasz radę. WSTAWAJ! Skakałem wokół niego, zachęcając do w pewnym rodzaju zabawy.
-Twój pan nie żyję. - ten okropny głos. Ukraiński, kaleczony z Rosyjskim. Obnażyłem kły i zniżyłem się ku ziemi, strosząc sierść. Nie podchodź, radzę ci. Sasza zaraz, wstanie, pokaże ci że nie jesteś tutaj jedyny co ma broń! Warknąłem, strzygąc uszami. W jednej chwili rozległ się wystrzał. Na czole Saszy pojawiła się czarna dziura z czerwoną otoczką. SASZA! Mój Sasza, mój Sasza Iwanowicz! Co ty żeś mu zrobił, piczo! CO?!
Nim mężczyzna zdążył przeładować swój pistolet, już leżał na ziemi a mój pysk wypełniał ciepły, cierpki smak krwi z jego szyi. Zatopiłem swoje kły w jego mięsistej szyi, uwalniajac wodospady czerwonej posoki wokół nas. Moje łapy, skrawione. Moje ciało, skrawione Mój pysk, umorusany krwią. Sasza, zabity. Miałem go chronić, czyż nie? Miałem ryzykować życie, w jego obronie, czyż nie? MIAŁEM ODDAC PRZYSŁUGĘ PIOTROWI, CZYŻ NIE?!
Żałośnie zawyłem w niebo, szamocząc łapami. Znów polizałem towarzysza, a nuż kula go tylko drasnęła? Krew zalała już mu oczy, spływając ciórkami po bokach twarzy.
Hej, Sasza. Wstawaj, nie śpij.
Sasza, mówię ci! Wstawaj do cholery, dzień już nastał.
Czemu śpisz? Ja nie chcę żebyś spał! Wstawaj, noo!
Nim się obejrzałem, zapadł mrok, a ja pochłonięty rozmyślaniami zasnąłem przy boku mojego pana.
Nic mi się nie śniło.
Wybudził mnie głos ptaków. Sierśc mi zesztywniała od zaschniętej krwi, a powietrze wypełniał nieprzyjemny zapach zgnilizny. Kruk wyrywał szmaty mięsa z dziury w brzuchu Aleksa.
Byłem głodny.
Sasza, hej. Chodź, jestem głodny. Nakarm mnie, proszę. Położyłem swój łeb na jego ramieniu.
Proszę...
Zacisnąłem powieki.
Chciałem zasnąć, znów.
Chciałem znów wrócić do Kijowa, do bazy.
Chciałem przytulić się do ciepłego ciała Saszy, nie odganiać od niego padlinożerców.
Chciałem żeby mnie nakarmił, a nie spał.
Czemu jeszcze się nie obudziłeś? Jestem głodny. Wstań, proszę.
Czemu nie wstajesz? Sasza, no prosze. Generał nie będzie zadowolony że tak długo śpisz.
Przecież nic ci nie jest, prawda? Jesteś chory? Sasza, nie rób mi tego. Chce mi się jeść.
I tak upłynął kolejny dzień.
Nie jadłem trzy dni, głód wykręcał mi żołądek.
Nad ciałem towarzysza zbierały się muchy.
Oj, Sasza. Chyba się nie myłeś ostatnio. Nadal śpisz....Czemu śpisz? Już długo śpisz. Nie śpij już.
Martwię się, jesteś pewnie głodny...
Wiesz...
Stanąłem nad nim i nosem dotknąłem jego czoła. Po policzku spłynęła mi łza.
Wiesz że ja cię bedę zawsze kochać, nawet jak o mnie zapomnisz. I nawet jeśli będziesz spał tak długo. Kiedyś się obudzisz, ale mnie tu nie będzie... zrobiłem krok w tył i zawróciłem do kierunku naszej jazdy.
Zawiodłeś mnie, Saszo Iwanowiczu.
A ja zawiodłem twojego ojca, Piotra Iwanowicza.
W tej chwili kruk wylądował na jego ciele, a ja odbiegłem od mojego przyjaciela. Na zawsze.
Wiem że nie odszedł. On po prostu śpi.
Na wieczność.
Biegłem. Niby nic dziwnego, czyż nie?
Biegłem. Już tysiące mil.
Biegłem. Za granicę Ukrainy. Zupełnie w inną stroną niż powinienen.
Biegłem. A moje ciało rozrywały wspomnienia.
Biegłem. Już wiele tygodni.
Biegłem. Głodny
Biegłem. Spragniony.
Biegłem. Z świdomością na sercu, że zapomniałem czegoś wykonać, że tego nie wykonałem.
Z każdą milą, każdym biciem serca oraz każdym moim krokiem oddalałem się od miejsca snu mojego towarzysza, przyjaciela, brata...
Tłumiłem w sobie nadzieję, że Sasza kiedyś wstanie. Tłumiłem w sobie nadzieję, że w ogóle dotrwam do kolejnego kosza na śmieci.
Z każdym kęsem odpadków, słowa "Zły pies, niedobry pies!" zanikały gdzieś we mgle, tracąc się w wspomnieniach krwi i upolowanych wiewiórek.
Stawałem się dziki.
Obroża wrosła mi w szyję, moje ciało trawiła gorączka infekcji.
Wymiotowałem krwią, potykałem się na każdym kroku. Byłem zmęczony, kości wystawały, osoba trzecia mogła by pomyśleć że żebra zaraz przebiją skórę.
Coś jednak nie pozwoliło mi się położyć. Coś nie pozwoliło mi zasnąć, tak jak Sasza. Otaczał mnie zapach. Ich zapach.
Było w nim wszystko, brakowało jednak człowieka.
Być może odnalazłem psy...
Poddałem się, ległem na ziemię wycieńczony, przy okazji wymiotując krwią. Zmęczone oczy świdrowały od punkt do punktu, zmatowiałe, zesztywniałe od krwi futro sterczało na różne strony.
Zasnąłem. Nie powieniem tego robić, ale zasnąłem.
Na krótko jednak.
Melodyjny, przypominający dźwięk fletu odgłos wyrwał rozpalone gorączą ciało ze snu. Otowrzyłem oczy. Zamknąłem je, to naraz znów otworzyłem. Zamrugałem, oślepiony blaskiem. Na ziemie wokół mnie padały wydłużone cienie. Powoli, bardzo powoli budziło we mnie się przekonanjie. Już czas, pora wrócić do Saszy.
Byłem jednak zmęczony, och jakże zmęczony! Próbowałem tak usilnie, czuwałem tak długo. Chciałem tylko zasnąć i wrócić do miejsca, gdzie było ciepło i bezpiecznie, do kwatery. I przede wszystkim do Saszy. Zamknąłem oczy i położyłem łeb na łapach.
Głos niczym flet znów wyrwał mnie ze snu. Nagle, zamajaczyła mi się sylwetka psa. Albo suki. Byłem zbyt zmęczony by to rozpoznać.
Nagle, jakby nie wiedzieć czemu jakby skrzydła mnie uniosły, stawiając na nogi. Przede mną stały cztery psy. Albo jeden? Może jednak dwa...Jeden. Ale piękna. Samica.
A może jednak to tylko majaczenia przed wiecznym snem?
<Rono?>