Po chwili wylegiwania się stwierdziłam jednak, że Ono i tak nie da mi spać, więc powolnie, z wyraźnym grymasem na pysku zsunęłam się z obłożonego mchem posłania. Chrząknęłam pod nosem i jednym zgrabnym ruchem przetarłam nieco ropiejące oczy. Od kilku dni bowiem musiałam nakładać sobie okłady ziołowe. Ostatnie momenty mojego życia nie obfitowały w przespane noce, a tylko ciągłe zajęcia związane ze sforą i niesieniem pomocy innym członkom tej społeczności. Ziewnęłam potężnie i wyłoniłam obolały łeb przez wyjście.
- No i po co ja wstaję? Nie lepiej byłoby dalej wylegiwać się na posłaniu? Eh. Do tego ta głowa tak strasznie boli. - warknęłam, cmokając jednocześnie. Ostatnio coraz częściej myślałam o bracie, a to na pewno nie pomagało mi w usypianiu. Co noc ten sam schemat, ten sam sen. widok odchodzącego brata, a później coś na wzór retrospekcji, czyli razem spędzonych z nim chwil.
Ruszyłam w stronę pobliskiego jeziora. Chłodna woda była idealna do picia, a do tego nawadniała nieco moją puszystą sierść. Nie stawiałam już charakterystycznych dla mnie kroków, a jakby powoli sunęłam po wilgotnej od rosy trawie. Humor tego dnia nie specjalnie mi dopisywał, a przemęczenie w dobitny sposób dawało o sobie znać. Jednak poranny obchód zrobić trzeba. Po dłuższym spacerze znajdowałam się już przy "sercu krainy" i napiłam się nieco wody. Czułam jak przepływa przez mój przełyk, nieco go łaskocząc. Zrezygnowana uderzyłam łapą taflę wody, burząc ją jednocześnie. Po raz kolejny chrząknęłam, odwracając łeb i wtedy moim oczom ukazał się niezbyt przyjemny widok.
Podbiegłam do leżącego psa, który tylko co jakiś czas wydawał z siebie cichy jęk i otwierał oczy. Były to piękne oczy. Takie błękitne. Cudowne. Ważny stał się fakt, że pies żył i była całkiem duża szansa na jego uratowanie.
- Cały jesteś? - mówiąc to spojrzałam na krew dookoła. Wyczułam ludzi, a raczej ludzką krew. Czyli miał z nimi styczność. Ah tak. Może to oni mu to zrobili? Pies nic nie odpowiedział, a żebra jakby chciały wydostać się na zewnątrz przez poranioną skórę. - Halo? - powiedziałam ponownie, czując w sercu ukucie i troskę do psa, którego tak naprawdę wcale nie znałam. Coś jednak kazało mi, abym udzieliła mu pomocy.
Podeszłam bliżej. Nieznajomy próbując podnieść łeb po raz kolejny na mnie spojrzał. Z jego gardła wydobyło się tylko ciche pytanie "Ilu was tutaj właściwie jest?". Jego stan z sekundy z sekundę pogarszał się. Serce zwalniało tempa, a oddech stawał się powolny i ciężki. Klatka piersiowa tylko lekko się unosiła.
- No dobrze. Muszę Cię stąd zabrać. - powiedziałam do siebie, podchodząc bliżej. Nie łatwym zadaniem było wrzucenie na siebie tak potężnego psa. Prawie dwa razy większy, do tego obolały i przemęczony. Nie miał siały wstać, a co dopiero iść. Jedyne, co pomagało w jego transporcie to wręcz krytyczna utrata wagi. Najprawdopodobniej gdyby nie był tak widocznie wychudzony bez pomocy nie przetransportowałabym go do swojej jaskini. Z jakiegoś powodu sama chciałam się nim zaopiekować bez pomocy tutejszego medyka.
- No proszę. Widzisz. Już jesteśmy. - powiedziałam, zsuwając z siebie ogromne, zwisające niczym lalka cielsko. - Tutaj się Tobą zaopiekuję. Jestem Rona. - powiedziałam spoglądając na psa, który jakby w transie odpływał do innej krainy. W rzeczywistości nie wiedziałam, czy mnie słyszy, jednak brat nauczył mnie, że do takich psów powinno się dużo mówić. W jakiś sposób im to bowiem pomaga.
- Sasza... - usłyszałam po chwili jedno, ciche słowo. Sasza. Brat? Ojciec? Właściciel? W mojej głowie zaczęły kłębić się różnego rodzaju pytania. Skąd przybył? Dlaczego jest poobijany? Dlaczego ma na sobie ludzką krew? Co go tutaj sprowadza?
- Spokojnie. - mruknęłam błagalnym tonem i uśmiechnęłam się delikatnie. - Już dobrze. Nic Ci tutaj nie grozi. - pies już nic nie odpowiedział. Odszedł do krainy snów, bądź po prostu zemdlał z przemęczenia.
Przygotowałam nowe opatrunki, które tak uporczywie prosiły o ich wykorzystanie i spojrzałam na psa. Husky, bądź Alaskan. Piękny pies. Pomimo jego głównego stanu, był dostojnym przedstawicielem swojej rasy. Potężny, dobrze zbudowany, umięśniony pies, który teraz potrzebował przede wszystkim pomocy i odpoczynku. Na szczęście miał mnie, a ja zawsze pomagam innym w potrzebie. Zakrwawione futro wyraźnie kontrastowało z pozostałą częścią sierści o odcieniu ciemnego granatu, przeplatanego z białym, przechodzącym w kremowe umaszczeniem. Uszy nie były postawione tak charakterystycznie dla tego psa. Były lekko położone po sobie, jakby pies myślał, bądź śnił o czymś przyjemnym. Ogon tak charakterystycznie zakręcony, teraz opuszczony w dół jakby nie dawał znaku życia.
Wyciągnęłam opatrunki i jedną ze szmatek, sprytnie schowanych gdzieś w skale. Nawilżyłam go w pobliskim źródełku i wróciłam do przybysza. Jednak powolnym ruchem łapy próbowałam zmyć krew, która zdążyła już posklejać jego piękną sierść. Krew na początku wcale nie chciała się poddać, walczyła bowiem, aby jak najdłużej zostać na jego skórze i sierści. Nie powiedziałabym, że cały jest we krwi, a raczej jakieś dwie trzecie powierzchni jego ciała. Osłabienie sprawiło, że jego uroda nieco przyblakła, wierzyłam jednak, że dzięki właściwie opiece od razu powróci do odpowiedniej mu formy.
Rany nie wyglądały na specjalnie głębokie. Pojedyncze zadrapania nie powinny sprawiać kłopotu, a otarcia raz dwa zostaną wyleczone przez opatrunki. Jedynie powbijane szkło, tak umiejętnie i sprytnie powbijane w jego ciało mogło sprawiać kłopoty. Siniaki i krwiaki zobaczyć można było gołym okiem, a jego widok coraz sprawiał, że chciałam się dowiedzieć o nim jak najwięcej. W końcu z jakiegoś powodu znalazł się właśnie tutaj w Geliebte Verloren. Może także jakaś magiczna siła, bądź więź kazały powędrować mu aż tutaj. A może po prostu chciał uciec? Zostawić za sobą troki ostatni dni i zacząć żyć na nowo? Nie. Nie wyglądał na tchórza. Odwaga biła z niego na kilometry, a splamiona ludzką krwią sierść mogła być przyczyną wzięcia w obronę przedstawiciela gatunku dwunożnych.
- Sasza... - po raz kolejny usłyszałam to imię. Troska nieumiejętnie zaczęła przeplatać się z radością. A powód tej radości był jeden, pies żył i w tym momencie tylko to się liczyło. Prawda. Po przebudzeniu może okazać się bezwzględnym tyranem, czyhającym na moje życie, teraz jednak to się nie liczyło.
- Spokojnie. - mówiłam cicho, prosto do jego położonego ucha. - Nic się nie dzieje. Spokojnie. Nic Ci tutaj nie grozi. - odsunęłam się od psa, widząc jak zaczyna kaszleć. Dziwna, szarawa mgła oznaczać mogła podtrucie tlenkiem węgla lub infekcję rozwijającą się w jego organizmie.
- Witaj Rono. - za sobą usłyszałam cichy, radosny głos. Kathleen. Tutejsza medyczka po mojej prośbie postanowiła mnie odwiedzić. I bardzo dobrze się złożyło. W tym momencie potrzebowałam jej pomocy. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach, przekręcając swój puszysty łeb. - Kto to jest? - zapytała cicho, robiąc jeden krok w przód.
- Prawdę mówiąc nie wiem. - powiedziałam odwracając się w jej stronę. - Znalazłam go dzisiaj w dość nieciekawym stanie. Znasz mnie doskonale i wiesz, że nie mogłam zostawić go tam na pastę losu. No... Musiałam mu pomóc. A teraz to Ty możesz mi pomóc. - powiedziałam drapiąc się po głowie.
- W jaki sposób? - cichy warkot wydobył się z jej gardła. Nie był on jednak oznaką przerażenia bądź słabości, a gotowości do wykonania powierzonego zadania.
- Widzisz. Gdy kasze z pyska wydobywa się jakby szara mgła. Wnioskuję, że może to być jakieś otrucie, podtrucie, bądź infekcja wewnątrz jego organizmu. - spojrzałam na leżącego psa, z politowaniem w oczach.
- Spotkałam się już z tym. Podtruty tlenkiem węgla. To się zdarza. - więc moje przypuszczenia były słuszne. - Wiesz skąd się tutaj wziął? - dodała po chwili, a w jej łapie błysnęła jakby przeźroczysta fiolka, wypełniona zielonym płynem.
- Nie. Niestety nie. Zapewne, kiedy już wydobrzeje coś z niego wyciągnę. Tymczasem jednak potrzebuję lekarstwa na to podtrucie. Masz może coś takiego? - głos załamał mi się w połowie, na myśl, że Kathleen może nie posiadać odpowiedniego specyfiku.
- Właściwie tak. Zawsze noszę to przy sobie. Serafiunium. Dosyć niespotykane lekarstwo, które leczy właściwie każde otrucie. Na pewno Ci się przyda. - powiedziała wręczając mi fiolkę. - Nie mam więcej. Codziennie musisz dawać mu kilka kropel tego specyfiku, a jego stan powinien z minuty na minutę się polepszać. Musisz się nim teraz zaopiekować, aby wyzdrowiał. Będę codziennie przychodziła i sprawdzała jego stan. Wierzę, że sobie poradzisz. Teraz jednak muszę uciekać. Obowiązki wzywają. Do zobaczenia Rono.
- Bardzo Ci dziękuję. - powiedziałam głośno, w stronę suczki zaczynającej już odchodzić. - No dobrze. Kilka kropel codziennie i się polepszy. Zobaczymy. - burknęłam pod nosem i wróciłam do leżącego, najprawdopodobniej nieprzytomnego psa. - Cześć. To znowu ja. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Mam coś, co pomoże Ci pomóc, ale musisz ze mną współpracować. - wzięłam pysk psa w łapy i zaaplikowałam do jego gardła kilka kropel antidotum.
- Egh. - usłyszałam wraz z kaszlnięciem. - Co to za okropieństwo? - z jego gardła wydobył się cichy pomruk. Na moje szczęście zaczął powoli odzyskiwać przytomność, a nawet zdołał otworzyć piękne, błękitne oczy i obdarować mnie lekkim, jednak szczerym uśmiechem.
<Timonie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz